Justyna - moja pierwsza wielka miłość. Byłem jeszcze smarkiem, gdy się poznaliśmy. To było na wczasach w Świeradowie, gdzie biegaliśmy razem na Sowią Skałę, do świetlicy, aby obejrzeć "Karierę Nikodema Dyzmy". W ciemnościach siadaliśmy w kąciku pod schodami, a ja wpatrywałem się w jej niebieskie oczy. Miała głęboki głos, semicką urodę, precyzyjne poglądy i magnetyczną charyzmę. I mieszkała w Sopocie.
To cholerne miasto powinno, mimo swojej urody, cudownych knajp, mieszczańskiej architektury i klimatu, kojarzyć mi się jak najgorzej. Tam Krzysiek zdobył Olgę, tam Lionel zdobył Olgę, tam ja się wplątałem w historię z Justyną w momencie najgorszym, jaki można sobie wyobrazić. Bo ważne jest nie tylko to, co się dzieje, ale też kiedy i gdzie.
Ale to było wiele lat później. Tymczasem wiele lat wcześniej rozpoczął się mój okres czekania na Justynę. Na spotkanie z nią czekałem miesiącami, na nią samą - latami. Ależ byłem cierpliwy. I wierny, bo przez te lata właściwie nie interesowałem się dziewczynami. Pierwsza była Agata, potem Olga i dopiero trzecia - Justyna. A przecież powinna była być pierwsza.
Brakowało temu czekaniu chwil spektakularnych. Co najwyżej wzrastało napięcie. Jak wtedy, gdy zaprosiła mnie do cioci na wieś, gdzieś koło Kluczborka. Jechałem tam cały dzień i cały czas gryzłem się: czy to, że mnie zaprosiła, znaczy coś ponad sympatię? Podróż wlokła się, na miejsce dotarłem późnym wieczorem. Było już ciemno, ale ona stała tam na stacji i czekała na mnie.
Nie powiem nic złego o tym wyjeździe. Było gościnnie, smacznie i ciepło. Moment, po którym można się było spodziewać przełomu, nadszedł trzeciego wieczoru. Leżeliśmy na sianie, pod rozgwieżdżonym niebem. Ale zamiast namiętnych pocałunków czy choćby czułych wyznań była akademicka rozmowa o miłości i przyjaźni ze wszystkimi wspaniałymi ludźmi, których Justyna znała. Bo każdy jej znajomy był "niesamowity" i miał "specyficzne poczucie humoru", nawet Błażej, który odwiedzał ją najczęściej, ale nie potrafił zrozumieć, że jest lubiany, a nie kochany.
Ja, racjonalizując własną indolencję, uznałem, że Justyna kochać umie wyłącznie swoich rodziców.
Wracałem nocnym pociągiem z Katowic na stojąco, następnego dnia miałem wyjechać na kilka miesięcy do ZSRR, gdzie tata miał kontrakt i nie było możliwości, żebym mógł tam nie jechać. Bye, bye, Justyno, pewnie już się nie zobaczymy. Patrzyłaś na mnie jakoś tak dziwnie podczas pożegnania. Myślałem: oto piękna, nieznajoma przyszła towarzyszka mojego życia przemieniła się w ciebie, ma twoje unoszące się w wiecznym zdziwieniu brwi, drobne dłonie o kolorze miodu i fioletowe znamię na nodze.
Oczywiście zobaczyliśmy się. Gdy wróciłem z Rosji, okazało się, że mam prawo wybrać sobie dowolne liceum. Wybrałem Chrobrego. Był dobrą szkołą z tradycjami? Miałem to gdzieś, zresztą jakość tej szkoły polegała wyłącznie na wysokich wymaganiach dostosowanych do poziomu uczniów. Ale nazwa mi się miło kojarzyła. Zaraz, zaraz, z czym? Ależ oczywiście, z koncertem Leona Chrobera, wybitnego organisty, którego z Justyną słuchaliśmy w Katedrze Oliwskiej. Nie miałem nic przeciwko przypuszczeniu, że to on, na cześć Justyny oczywiście, jest patronem tego liceum. Chrobry, Chrober - mała różnica.
Głównym problemem była w tym czasie alienacja w nowym środowisku. Lekarstwem było obcowanie z tym, co się dobrze znało. Justyna, postać już wtedy mitologiczna, wydawała się tak znajoma! Dzwoniliśmy do siebie regularnie i właśnie w takiej rozmowie padła propozycja mojego uczestnictwa w jej studniówce.
Pytanie "Dlaczego ja?" było naprawdę bardzo na miejscu w mojej sytuacji. Oczywiście nie zadałem go, bo o tym, że podjęcie zobowiązania powinno być poprzedzone ustaleniem warunków, dowiedziałem się sporo później. O jakim zobowiązaniu zresztą mówię?! Czułem się wyróżniony i spodziewałem się najlepszego. Przemogłem swoje obrzydzenie do tańca i nauczyłem się poloneza.
Po przyjeździe do Sopotu zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Przywitanie było chłodne, w dodatku w asyście obojga rodziców. Potem późna kolacja, podczas której czułem się tak skrępowany, że co chwilę z głośnym brzękiem upuszczałem nóż, łyżeczkę, widelec. Gdy w dniu studniówki wyksztusiłem z siebie wreszcie: "Justyna, dlaczego mnie tu zaprosiłaś? (choć właściwsze było określenie "ściągnęłaś"), usłyszałem "O rany, nie przeżyjesz, jak nie będziesz wiedział?". Zabrzmiało to fatalnie, jak przyznanie się do istnienia niewygodnej tajemnicy.
Na szczęście były już w moim życiu papierosy. Na nieszczęście, nie było jeszcze alkoholu i świadomości jego czarodziejskiej mocy uspokajającej. Justyna była ciągle nieobecna w domu, a ja wymyślałem preteksty, żeby wyskoczyć się przewietrzyć.
Na samą studniówkę szedłem z najwyższą niechęcią, umęczony ciągle powtarzanym w myślach pytaniem - o co tu chodzi. Czy jestem pionkiem w jakiejś grze? Czy gdzieś, w ciemnościach szkoły miał się czaić ktoś, kogo tylko na pokaz zastępowałem, a Justyna chciała w nim wzbudzić zazdrość?
Było beznadziejnie. Co chwila uciekałem do toalety na papierosa. A tam rozgrywały się sceny, które pozbawiały mnie resztek romantycznego nastroju. Chłopak udawał, że gwałci dziewczynę, a ona ekstatycznie jęczała "Zrobisz mi dzidziusia? Zrobisz mi dziecko?". Do mnie z kolei przyczepił się jakiś pijany gość i spytał, skąd jestem. Odpowiedziałem. Rozpromienił się.
- No co ty, kurwa? Ja też. I to, kurwa, z najbardziej kryminogennej dzielnicy Warszawy. Z Grochowa jestem.
Brat w potrzebie. Krajan, po prostu prawie sąsiad.
W całym tym nonsensownym przedsięwzięciu pojawił się jednak moment, który wbił mi się w pamięć na kilka lat. Oświadczyłem Justynie, że tańczyć już nie mam zamiaru. Ale zaczęli właśnie grać "Nothing compares to you" Sinead O'Connor. Justyna, milcząc, złapała mnie za rękę i pociągnęła do auli (ozdobionej wiecznie żywą siatką maskującą i balonami). Tam objęliśmy się i ona się do mnie przytuliła. Falowaliśmy przez kilka minut, a ja już gotów byłem tłumaczyć jej moje uczucia. Ale czar prysł, gdy utwór się skończył.
Miałem co wspominać po tym jałowym spektaklu. Studniówkę i niegdysiejszą wspólną podróż do Warszawy zaszczanym i zatłoczonym osobowym. Znaleźliśmy miejsce w przedziale, usiedliśmy obok siebie. Po kilku godzinach powolnej jazdy wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim, a ja miałem swoją małą tajemnicę. Około trzeciej nad ranem Justyna zasnęła. I położyła głowę ma moim ramieniu. Przez trzy godziny bałem się drgnąć, żeby jej nie obudzić i żeby seans trwał.
I znów krotka próba literacka, która mogłaby się znaleźć... nie wiem gdzie. Może w pamiętniku.
Mogę ci opowiedzieć historię pewnej nocy. Jej okoliczności są mniej banalne, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, ale zdarzyło się mało, nic właściwie.
Kochałem wówczas Justynę. Bez wzajemności, ale, że tak powiem, z życzliwością z jej strony. Pozwalała mi spędzać w swoim towarzystwie sporo czasu, niestety nie pozwalały na to okoliczności. Nie dość, że mieszkała daleko ode mnie, to jeszcze w pewnym momencie musiałem wyjechać na długo za granicę. Do Polski przyjeżdżałem tylko latem i, oczywiście, pierwszym, co robiłem, był telefon do Justyny.
Kiedyś dzwoniłem tak przez dwa tygodnie. Po każdym wykręceniu numeru przez kilka minut wsłuchiwałem się w monotonne i powolne "bip;bip". Nie był to okres wakacyjny, więc mantra "niech ktoś odbierze ten telefon" wywołała w końcu paranoję. Wysłałem telegram, którym opisałem moje próby skontaktowania się. Zakończyłem go słowami "Chyba za poważnie potraktowałem znajomość z Tobą".
W wieczór poprzedzający mój wyjazd z Polski Justyna odnalazła się - po wakacjach w nietypowym terminie. Przeprosiłem za telegram. "No, ostry był" - powiedziała o nim. Zacząłem rozwodzić się nad tym, jak fajnie by było rozpocząć studia za granicą. "Ale niefajnie by było, gdybyś miał tam jeszcze dłużej zostać" - odparła Justyna, jakby ten zamysł sprawiał jej osobistą przykrość.
Nadszedł właśnie czas moich drugich odwiedzin. Pierwszy wieczór spędziłem niestety w szpitalu. W czasie podróży pociągiem wystawiłem głowę za okno i do oka wpadł mi opiłek metalu, który musieli mi wyciągnąć.
Zadzwoniłem dopiero drugiego dnia. Te telefony zawsze dostarczały mi negatywnych emocji. Będzie czy nie (wiele razy jej nie było, a ja musiałem zadowolić się substytutem w postaci pogaduszek z jej rubasznym ojcem)? Pozwoli mi do siebie przyjechać, czy też okaże się, że jest czymś zajęta (nawiasem mówiąc, zawsze zastanawiałem się nad swoim statusem podczas mojego goszczenia w jej domu - gość jej rodziców, przyjaciel Justyny, dlaczego więc nocuję u niej, a nie w hotelu "Heweliusz"?).
Justyna w domu była. Powiedziała, że chętnie by mnie zobaczyła, ale musi następnego dnia musi jechać do cioci pod Częstochowę.
Wpadłem w panikę. Mój jedyny przyjazd w roku i mam ją widzieć tylko przez kilka godzin? Powiedziałem, że przyjadę.
Moja siostra była chora. Chciałem pojechać najwcześniejszym pociągiem. Nie ufając budzikowi, całą noc spędziłem nad "Wojną i pokojem". Rano pojechałem na dworzec. Zabawne, o piątej rano w Warszawie panuje taka cisza, że w całym mieście słychać stukot kół pociągów przejeżdżających przez Wisłę. Za to myśli stają się tak nieznośnie głośne, że chwilami zastanawiałem się, czy tylko myślę, czy też cicho do siebie mówię.
W pociągu odespałem noc. I zaraz po przyjeździe spytałem Justynę, czy nie mógłbym pojechać z nią. Była zaskoczona prostotą tego pomysłu.
Zgodziła się. Po kilku dniach i licznych perypetiach spotkaliśmy się w podczęstochowskiej wiosce, gdzie, choć nic się w naszych stosunkach nie wyjaśniło, Justyna codziennie rano przychodziła do mojego pokoju, żeby powiedzieć mi "dzień dobry". To przenoszące mnie ze snu do jawy "Janusz, obudź się" prześladowało mnie potem we wspomnieniach.
Wcześniej jednak była ta niewinna, niezrozumiała dla nikogo poza mną, noc. Musieliśmy zajechać do Warszawy, żebym wziął rzeczy na dłuższy wyjazd. O dziesiątej wieczorem zasiedliśmy na ławce na dworcu w Sopocie. Justyna chyba liczyła na moją przytomność, ale ja miałem w głowie totalny szum. Nasz pociąg przegapiliśmy. Dwie godziny później przyjechał jakiś śmierdzący i zatłoczony osobowy do Warszawy.
Justyna później mi powiedziała, że gdy znaleźliśmy się na korytarzu, wyciągnąłem za siebie rękę i poszukałem jej dłoni, jakbym chciał sprawdzić, czy jest ze mną. Ja tego nie pamiętałem. Widocznie szybko ją puściłem. Zaczęliśmy szukać przedziału z wolnymi miejscami. W końcu udało się.
Był już środek nocy, w Warszawie mieliśmy znaleźć się rano. Usiedliśmy koło siebie. Nie mogłem zasnąć. Uszkodzone dwa dni wcześniej oko cały czas mi łzawiło.
I znów - Justyna kilka lat później mi wspomniała, że całą noc walczyła ze snem. Bała się, że, jeśli zaśnie, oprze mi głowę na ramieniu. Biedaczka! O co jej chodziło? Kochała mnie już wtedy - o tym też dowiedziałem się za późno. Nie chciała się zdradzić? To pewnie zamierzała mi zasugerować. Miałem jej to za złe.
Miałem też małą tajemnicę. Justyna wtedy zasnęła i rzeczywiście oparła głowę na moim ramieniu. A ja skupiałem całą siłę woli, żeby jakimś nieostrożnym ruchem jej nie zbudzić.
Stukot kół pociągu oznajmiał bieg czasu i przemieszczanie się.
Miłość, poza metafizycznymi aspektami wyraża się różnymi, całkiem realnymi znakami. Dotyk dłoni, oparcie głowy na ramieniu, wtulenie twarzy w pierś, wreszcie pocałunek, pieszczoty... Miliony ludzi to przeżywają i gdzieś, we wstydliwej głębi myśli, dochodzą do smutnych wniosków, do których nigdy się nie przyznają. Nie ma szczęścia w miłości. Najpierw jest długie i bolesne oczekiwanie, podczas którego zmysły są tak niesamowicie wrażliwe. Wtedy w ogóle nie myśli się o tym, jaki sens ma jakiś gest. Sens, którego nie wolno mylić z poszukiwaniem przesłania "Czy mnie kocha?". Czeka się na więcej i więcej. Jeśli wszystko toczy się normalnie, czyli każdy gest niesie ze sobą realną wartość, kulminacją staje się seks. Jeśli wciąż związek jest prawdziwy, seks pozostaje niezmiennie wspaniałym przeżyciem. Ale i tak trudno sobie przypomnieć (a tym bardziej przywołać) poziom przeżyć z okresu oczekiwania. Taka noc jak twoja czy moja może się zdarzyć tylko raz. W najlepszym przypadku raz na miłość.
Jednak nie to jest najbardziej tragiczne. O co mi chodzi? Napięcie między oczekiwaniem a spełnieniem oczekiwania jest niemożliwe do usunięcia. Chyba chodzi o to, że po jednorazowym spełnieniu oczekiwania zaczynasz uważać szczęście za stan oczywisty. Nie może cię ekscytować to, co już masz. Niezłym rozwiązaniem wydawałoby się wprowadzenie kochanej osoby w stan permanentnego oczekiwania.
Mówiąc po ludzku - nigdy nie wiesz, co cię czeka. Ale to może cię tylko rozdrażnić. Poza tym nigdy nie przyznasz się do tego, co czujesz. Przecież, jeśli powiesz to nawet tylko samemu sobie, pogodzisz się jednocześnie z bezsensownością miłości i uznasz ją za jakiś absurdalny rytuał. Nie daj Boże. Już lepiej uznać stan miłości "dwuetapowej" za idealny. Jeśli wymarzony ideał nie istnieje, ideałem staje się to, co istnieje.
Gdy już byliśmy ze sobą, opowiedziałem jej o tym.
- A wiesz, ja wtedy wcale nie spałam.
Uznałem, że to świetna okazja, żeby zadać pytanie, które tyle czasu nurtowało mnie i, jak podsłuchałem, niechętnych jej moich rodziców także.
- Powiedz mi, dlaczego tyle czasu trzymałaś mnie na dystans?
- Byłeś młodszy ode mnie.
- No i co z tego? Byłem za mało dojrzały?
- Nie, przeciwnie, czasem mnie wręcz onieśmielałeś swoją powagą. Ale byłeś młodszy.
- Chryste, Justyna, zdajesz sobie sprawę z tego, ile mnie to kosztowało?
No pięknie. Chyba się po prostu wstydziła tego, co do mnie czuła. A może nic nie czuła, tylko wtedy, gdy już się kochaliśmy, wiedziała, że stwierdzenie "Sorry, ale naprawdę nie mogłam sobie na coś takiego pozwolić" brzmiałoby niezręcznie? Choć dość długo było nam ze sobą dobrze, to nigdy nie rozgryzłem, jaka była przyczyna tego, że różnica wieku nagle przestała jej przeszkadzać. Może chodziło jej o Olgę, dziewczynę wspaniałą i tym samym uwiarygodniającą także moją wartość. To, że Olga była niesamowitą dziewczyną, musiało wynikać ze sposobu, w jaki o niej mówiłem - bo przecież nigdy się nie poznały.
***
Ze studniówki wracałem z myślą, że powinienem wyskoczyć z pociągu. Później bardziej pociągała mnie wizja przystawienia sobie pistoletu do skroni. Czy wszyscy mieli kiedyś myśli samobójcze? Czy nie zdawali sobie sprawy z ryzyka, że po śmierci ciała problemy będą dalej obecne dla duszy. No, chyba że nie ma duszy, a życie to po prostu "forma istnienia białka". Olga przypominała mi, że zanim zaczęliśmy być parą, często powtarzałem zwrot "Pieprzony świat". Naprawdę miałem wtedy wszystkiego dość.
W domu czekała na mnie niespodzianka: rodzice wyjechali na dwa dni do babci. Powoli godząc się z ponurą sytuacją, zadzwoniłem do Sopotu, żeby donieść o szczęśliwym powrocie do domu. A Justyna - cóż za dysonans w zestawieniu z moim nastrojem - roześmiana, "Fajnie, że dzwonisz" i "Kiedy przyjedziesz do Sopotu?". Zupełnie, jakby nie było ostatnich dwóch dni.
- Justyna - mówię oszołomiony - przecież widziałaś, że coś było nie tak.
- Ale teraz już wszystko będzie "tak".
Nie dałem się podpuścić. Po raz pierwszy (choć nie ostatni) zdefiniowałem mój cel wobec Justyny: wykreślić ją z mojego życia. Później wielokrotnie i na różne sposoby mnie wkurzała, więc po każdym spotkaniu czy rozmowie telefonicznej obiecywałem sobie, że więcej się do niej nie odezwę. Ale po kilku miesiącach wewnętrznego spokoju uderzał mnie jakiś impuls, który łatwo pokonywał wewnętrzny opór. Łamałem się i dzwoniłem. Do czasu.
Po rozmowie ustawiłem na stole sześć dużych kieliszków. Każdy z nich napełniłem mieszanką znalezionych w barku ojca alkoholi - wódką, czerwonym winem, wermutem. Mordercze drinki. Zasiadłem przed telewizorem - jak raz trafił się koncert - i wszystko to wypiłem. Potem zwymiotowałem, a potem urwał mi się film. Obudziłem się zdrowy - zalany robak chyba się udusił, a ja przez ponad dwa lata nie dzwoniłem do Justyny.
***
Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że Olga w ogóle mnie wcześniej nie interesowała. Już samo jej pojawienie się w naszej klasie było przecież spektakularne, był to bowiem sensacyjny transfer z klasy humanistycznej do mat-fizu. Zupełnie, jakby ktoś przeszedł z drużyny Niebieskie Koszule Kartuzy do Manchester United. Co ją do tego skłoniło, skoro Piotrowski humanistami głęboko gardził, a skrajniejszym przykładem debilizmu byli tylko chłopcy z sąsiadującej z Chrobrym budowlanki? Gdy komuś źle szło przy tablicy, pokazywał palcem wymownie w stronę macierzystej sali humana. Gdy szło bardzo źle - w stronę budowlanki.
Olga mówiła, że tylko jednej osobie nie musiała tego tłumaczyć, bo ta osoba wszystko rozumiała. To był Krzysiek, jej pierwszy facet. Dla mnie to była zabawna konstrukcja logiczna, bo opierająca się na jednym ze zdań w jego liście do niej. Krzysiek napisał tam, co następuje: "Rozumiem, dlaczego przeszłaś do mat-fizu". A ona mu uwierzyła. To w końcu miłe, gdy ktoś rozumie.
***
Tak, Olga wpadła mi w oko już trochę wcześniej, ale było to bardzo powierzchowne. Na tyle nieistotne, że w korytarzu szatni mogłem się zwrócić do niej słowami, na które w życiu bym sobie nie pozwolił wobec dziewczyny, na której by mi zależało: "Cześć, piękna krótkowłosa". Uśmiechnęła się przelotnie. Miała wtedy rzeczywiście bardzo krótką fryzurę, nawet bez trwałej, po prostu czarna szopa na głowie, więc wyglądała - jak to określić? - niepoważnie, niemal nie jak dziewczyna. Starannie ukrywała swoje śliczne ciało pod za szerokimi sztruksami i powyciąganymi swetrami, więc czy naprawdę ktoś uważa, że mogłem przewidzieć?
Przypominam sobie, przyszła z "humana", tymczasem my byliśmy dumnym "mat-fizem" (ja byłem raczej na szarym końcu tej elity, choć podobno lepiej być gorszym wśród najlepszych niż odwrotnie). Poza tym, była tak niewinnie nieśmiała. Jakież było więc zdziwienie, gdy okazało się, że rozmowa z nią może być niebezpieczna.
Był wrzesień i słoneczna przerwa między dwoma lekcjami polskiego. Byliśmy po wstępie do omawiania "Imienia Róży" Eco. Polonistka (ta sama, u której niedługo potem się schlaliśmy) zagaiła, że książka ta obciążona jest - choć nie ma w tym żadnej winy autora - powszechnie obowiązującą i całkowicie mylną wykładnią jej treści. Sugerowała, że jest to efektem sugestywności ekranizacji powieści (z Seanem Connerym). "Jest to wybitny film, ale drastycznie zawęża pole analizy z poziomu traktatu filozoficznego do kryminału". Jak zwykle udało jej się pobudzić nas do dyskursu, ale faktem było, że większość z nas ograniczyła się do obejrzenia filmu.
Potem przerwa, palimy papierosy w kiblu i odpoczywamy od wysiłku, umawiając się na jakieś piwko po lekcjach. Nie ma wśród nas Marcelego, który od dwóch lat jest jedyną osobą w klasie legitymującą się "bdb" zarówno z przedmiotów humanistycznych, jak i ścisłych - a więc geniusz. Nagle drzwi się otwierają z trzaskiem, wpada Marceli, w oczach obłęd i wyraźne poniżenie. "Właśnie rozmawiałem z Olgą o Eco". I co? "Zniszczyła mnie, po prostu mnie rozwaliła". Marceli śmiał się upierać przy "błędnej wykładni", potem ustąpił pola, twierdząc, że ta książka jest także o tym, wreszcie się poddał. Olga skonstatowała bezlitośnie: "Trzeba było przeczytać książkę, Marceli".
No więc nieprawdą jest, że Marceli jest niepokonany. Ile fajnych (nie przepadałem za Marcelim, to jeden z tych ludzi, dla których prztyczek w nos spełnia rolę terapeutyczną) zdań zaczyna się od "Nieprawdą jest, że...". Ot, choćby historia z moim wykładowcą filozofii z I roku studiów, chudym i brodatym doktorem Boberem. Zadał kiedyś do przeczytania tekst źródłowy. Na następnych ćwiczeniach wyrwał do zreferowania człowieka. Ten, nieźle przygotowany, znakomicie i ze swadą wywiązał się z zadania. Bober przysłuchiwał się z narastającym zdumieniem i zagubieniem. Wreszcie przerwał:
- Bardzo pana przepraszam, ale z mojej wiedzy wynika, że ten filozof twierdził coś dokładnie przeciwnego. Czy może pan odczytać nam fragment tekstu, o którym mówimy?
Człowiek zaczął czytać no i wszystko idealnie się zgadzało z tym , co wcześniej mówił. Bober nagle pojął, gdzie tkwi nieporozumienie.
- Chwileczkę. Będzie pan łaskaw zacząć czytać ten fragment zaczynając jeden wiersz wyżej.
- "Nieprawdą jest, jak niektórzy w zaślepieniu twierdzą, że:..."
No właśnie. Szkoda, że w niektórych ludziach nie zaczynam czytać jeden wiersz wyżej.
W przypadku Olgi tym wcześniejszym zdaniem z jej biografii była jej miłość do Krzyśka. O ile prościej byłoby bez tego fragmentu. A tak...no, nie da się tego pominąć.
Krzysiek na początku zrobił na Oldze jak najgorsze wrażenie. Przemądrzały pozer - tak o nim powiedziała. W dodatku zniewieściały. Nawet niespecjalnie przystojny, choć, jako pływak, świetnie zbudowany. No i wychowany w chłopięcej szatni basenu na Legii. Zachowało się zdjęcie, zrobione w pociągu, gdy wracali z obozu harcerskiego - już jako para. Mundurowa koszulka, szorty i skąpe figi. Mnie na tym zdjęciu bardziej interesowała Olga. Oparta o niego spała z podkurczonymi, wysoko odsłoniętymi nogami. Idealna wizualizacja sennych marzeń dziewiczego 19-latka.
Wracamy kilka tygodni wcześniej. Rodzące się między nimi uczucie (moment po opisanym już powrocie z Kir) obserwuje przyjaciółka Olgi, Mamka. Mamka jest specjalistką od tego, co potocznie się zwie "męską filozofią". Po zbiórce, która miała miejsce na strychu Chrobrego (wszyscy zaśmiewali się z meldunku "Druhu drużynowy, ja chciałem powiedzieć, że Kampinoska się puszcza") Mamka prosi Olgę o krótką rozmowę.
Harcerstwo. Coś, co wpłynęło na mentalność Olgi w bardzo silny sposób. Próbowałem dociec, dlaczego i po złożeniu w całość kilku elementów narodziła się teza. Nie było to trudne, bo, jako że harcerstwo było głównym motywem szkolnego życia, mówiła o nim bardzo chętnie, wręcz z uniesieniem.
Do harcerstwa trafiła przypadkiem, na samym początku liceum. Uległa po prostu agitacji starszego towarzystwa. Że to ZHR, a nie pokomunistyczny ZHP. Że jest świetna bacówka w Beskidzie Sądeckim, gdzie można jeździć w każdy weekend. Wreszcie chrobracka spuścizna po Szarych Szeregach i Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, którego wiersze Olga bardzo dobrze już wcześniej znała. I jakieś ideały, że można cały rok szkolny przechodzić w traperkach i flanelowej koszuli w kratę, a na imprezach pić tylko herbatę.
A skąd sentyment? Ze snu. Zaczyna się wojna. W Chrobrym pojawia się komisja poborowa. Rekrutami zostają chłopcy z drużyny. Na front idą wprost ze szkolnych ławek, przebrani w dostarczone naprędce harcerskie mundury i za duże hełmy. Na plecach karabiny z drewnianymi kolbami. Dyrektorka żegna ich płaczem, mówi do stojącej obok polonistki "Boże, oni są tacy młodzi!".
Harcerze maszerując recytują wiersz swojego mistrza Krzysztofa Kamila - hymn drużyny.
Znów wędrujemy ciepłym krajem
malachitową łąką morza
ptaki powrotne umierają
wśród pomarańczy na rozdrożach
Olga we śnie jeszcze nie wszystko rozumie, ale wie na pewno: ptaki powrotne to oni. Wrócą, ale do kolebki najbardziej pierwotnej z możliwych.
Na fioletowoszarych łąkach
niebo rozpina płynność arkad
pejzaż w powieki miękko wsiąka
zakrzepła sól na nagich wargach
Chce ich całować. Wszystkich, bo już nikogo z nich nie zobaczy. A smak soli na ich ustach będzie jedynym zmysłowym wspomnieniem po nich.
A wieczorami w prądach zatok
Noc liże morze słodką grzywą
jak miękkie gruszki brzmieje lato
wiatrem sparzone jak pokrzywą
Jakiś raj utracony, słodycz nieskończona, romantyczne wieczory, który nigdy nie nadejdą, bo
Przed fontannami perłowymi
noc winogrona gwiazd rozdaje
znów wędrujemy ciepłą ziemią
znów wędrujemy ciepłym krajem
Teraz już widzi wszystko - podziurawione kulami - winogronami i odłamkami kropli z fontanny młode, szczupłe ciała. Harcerze defilują na skwerze przed szkołą, rzucają smutne spojrzenie (na pewno ostatnie) i wsiadają do stojącej pod bramą zielonej ciężarówki przykrytej brezentową plandeką pomalowaną w maskujące barwy. W szkole nagle zostają same dziewczyny, jakby poza kilkunastoma harcerzami nie było więcej chłopaków.
Olga budzi się ze snu roztrzęsiona i od tej pory inaczej już postrzega harcerskie towarzystwo.
***
Olga i Mamka siadają pod cokołem na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, jest już dość późno, czyli idealna pora na to, żeby zdarzyło się coś ciekawego.
No i dzieje się, bo Mamka opowiada o rzeczach dla Olgi będących terra incognita. Że dla facetów, przynajmniej wielu z nich, seks jest jedynym celem - o tym akurat Olga coś już słyszała, ale jakoś nie umiała tego odnieść do siebie. Choć lubiła chodzić po swoim mieszkaniu nago, to zupełnie nie przekładała urody swojego ciała na męskie pożądanie. Że są faceci, którzy szczególne upodobanie żywią do rozdziewiczania młodych dziewczyn, a ta skłonność implikuje wprost niezdolność do wierności. I że tacy faceci są też w ich drużynie harcerskiej. Kto? Niech się sama domyśli.
Olga robi szybki przegląd twarzy i imion. Jasio? Hm, jednak raczej nie, zresztą jest z kimś już od dłuższego czasu. Janek? Przystojny, romantyczny, genialny matematyk - już prędzej. Witalis? Od czasu, gdy schudł (głodówka przez miesiąc, a potem "Marta, patrz, co to za przystojniak stoi pod drzwiami do harcówki? Rany, przecież to Witalis!"), może się podobać dziewczynom, ale przecież nie pozbył się swojej natury pajaca. A czy pajac może kogoś zaciągnąć do łóżka? Więc może Krzysiek? Ale to przecież taki fajtłapa. Wykluczone.
A jednak Krzysiek. Mamka go wyraźnie za coś nie lubi, a on się jej boi, zupełnie, jakby wiedział, że ona wie.
***
Olga sama przyznała, że pokochała Krzyśka, bo on tego chciał. Nawet, gdy już dawno ze sobą nie byli, robiła właściwie wszystko, czego on chciał. Poza jednym - choć wielokrotnie szli ze sobą do łóżka, nigdy nie pozwoliła się rozdziewiczyć - ten zaszczyt przypadł mnie. I choć formalnie tłumaczyła mu, że nie chce tego zrobić z kimś, co do kogo nie ma absolutnej pewności, że za niego nie wyjdzie (słowa, słowa), to w rzeczywistości rozmowa z Mamką zostawiła jakiś ślad. Krzysiek zaś nie ukrywał swoich skłonności i ze szczegółami opowiedział jej, jak kochał się na imprezie z jakąś pijaną dziewczyną na stole w kuchni. Olga rozpłakała się, on ją przytulił, i choć nie obiecywał, że to się nie powtórzy, ona bardzo chciała w to wierzyć.
Pewnie miała nadzieję, że brak przyzwolenia, a raczej jego odkładanie w mglistą przyszłość zatrzyma go przy niej. Nic bardziej błędnego wobec tego człowieka. Najpierw był raj w Sopocie, gdy po raz pierwszy się pocałowali. Potem doświadczenie pierwszej nocy z mężczyzną w namiocie ("Wtedy pierwszy raz zobaczyłam Krzyśka bez okularów" - napisała w pamiętniku). Lekkie obrzydzenie i mdłości po miłości francuskiej, choć była tylko bierną jej uczestniczką.
Rozmawiała o tym wszystkim już nie z Mamką, ale z Martą. Olga, Marta, Krzysiek, Grzesiek - osobliwy czworokąt. Marta była jeszcze do niedawna dziewczyną Krzyśka. Efektowna i inteligentna, choć dość banalna. W przypływie szatańskiego nastroju założyła się z Krzyśkiem, że jest w stanie poderwać każdego chłopaka. Krzysiek bez wahania wskazał Grześka, zabójczo przystojnego, ale z Martą pokłóconego. Marta powiedziała "Nie ma sprawy" i najpierw Grześka poderwała, a potem się w nim zakochała. Krzysiek został sam i musiał mieć głupi wyraz twarzy, gdy dowiedział się, że na letni obóz Marta przyjedzie ze swoim nowym nabytkiem.
I pewnie dlatego Olga tak spokojnie z nią rozmawiała, chcąc się czegoś o Krzyśku dowiedzieć. Marta pewnego razu doszła do wniosku, że lepiej się będzie rozmawiać w trójkę. Wyekspediowała Grześka po zakupy i poszła na plażę, gdzie Olga i Krzysiek leżeli w połączonych razem śpiworach. Marta położyła się obok, ale po chwili stwierdziła, że jej zimno i weszła do nich. Leżeli więc w trójkę w jednym śpiworze, Krzysiek pośrodku, Olga po prawej, a Marta po lewej. Udo w udo, biodro w biodro, korpus w korpus. Krzyśkowi musiał chyba stać aż po brodę, bo przecież, przy jego fantazji i zdolnościach nie trzeba chyba było wiele, żeby sytuację kłopotliwą przekształcić w rozkosznie perwersyjną. Ale nie, zaczęła się rozmowa, w której Marta co chwilę pytała Krzyśka "A pamiętasz, jak..." i tu przypominała mu różne wydarzenia z okresu, kiedy byli razem. Pytałem Olgę, czy nie czuła się wtedy źle. Przecież Krzysiek mógł Martę bez problemu pogonić, a nie zrobił tego. No i jeszcze Marta - bliska przyjaciółka. Ale Olga była już w ten układ uwikłana zbyt mocno, aby obrażać się na Krzyśka i Martę za tę subtelną nielojalność.
I wreszcie pojawiła się świadomość nadciągającego końca związku z chłopakiem, który wydawał się być ideałem (dziewczyny w drużynie mówiły, że ktoś tak dobry jak Krzysiek i tak przystojny jak Grzesiek nie istnieje). Najpierw urodziny Olgi we wrześniu - pozorne szczęście i radość utrwalone na zdjęciach obejmującej się pary. W rzeczywistości Krzysiek prawie całą imprezę spędził w zamkniętym pokoju, gdzie na leżąco umacniał swoją zażyłość z Martą, podczas gdy Olga, jak to się ładnie mówi, połykała łzy nad tortem z 17 świeczkami. Potem wyjazd Krzyśka z Kasią do Zakopanego. Olga Kasię znała tylko z widzenia, Krzysiek nazywał ją przyjaciółką i wspominał o starej zażyłości, mówiąc jednak o tym takim tonem, jakim zwykle mówi się o kłopotach. Olga nigdy nie dowiedziała się, co tam się stało. Krzysiek wrócił i niby wszystko było po staremu. I wreszcie koniec października, gdy po spacerze Puławską, obejrzeniu witryny sex shopu z włochatymi nogami na czerwonej szybie i przekomarzaniach na różne tematy wylądowali wreszcie na łóżku Olgi. Jeszcze kilka minut pieszczot i wreszcie pytanie "Olga, pozwolisz mi odejść?".
Cóż miała powiedzieć? Wyprowadziła go z mieszkania i obserwowała, jak schodził ze schodów. Na dole odwrócił się i zobaczyła, że płakał. Ale nie zawrócił.
"Wczoraj Krzysiek odszedł" - napisała kolejnego dnia w pamiętniku, gdy środki uspokajające wreszcie zaczęły działać. "Gdy wyszedł dwa dni temu ode mnie, patrzyłam na niego przez okno. Wyjął papierosa i zapalił go. Intuicyjnie przewidziałam, że zbliża się tragedia".
Wygląda na to, że w klasie wszyscy oprócz mnie zauważyli, że coś się stało i podchodzili do niej, żeby spytać, w czym rzecz. Olga nadludzkim wysiłkiem zdobywała się na uśmiech i mówiła, że wszystko jest w porządku. Ale przez kilka miesięcy nie było. Po lekcjach znikała, jechała do domu na Ursynów i zamykała się w swoim pokoju. Dobrze wiem, co czuła, bo cztery lata później byłem przez nią w identycznej sytuacji.
Kilka osób wiedziało, wśród nich oczywiście Mamka, która natychmiast zawiesiła wszelkie kontakty z Krzyśkiem i nie odpowiadała na pytania, czy Olga bardzo przeżyła jego odejście.
W marcu kolejnego roku Krzysiek przysłał Oldze bilety do teatru. "Czy coś się wydarzy?" - zapisała znów w swoim zeszycie. Kilka godzin później: "Nic się nie stało. Takie tam pogaduszki. Nawet nie bardzo pamiętam, co to był za spektakl".
To już było naprawdę niedługo przed tym, jak zaczęliśmy się regularnie spotykać, o czym on się jakoś dowiedział. I jeszcze pocztówka, wysłana na dodatek z mojej poczty (Krzysiek, o czym nie wiedziałem, mieszkał wtedy z rodzicami jakieś 200 metrów ode mnie): "Pozdrowienia z betonowego pudełka przy Afrykańskiej. Gdybyś chciała kiedyś wpaść..."
Ja o niczym nie wiedziałem. Ale nie miało to wielkiego znaczenia, i tak poszedłbym za nią jak w dym. Może tylko byłbym ostrożniejszy w zadawaniu pytań. Bo nie wiedziałem nawet, że byli ze sobą. Więc, opowiedziawszy jej o nieudanym związku z Agatą spytałem beztrosko, patrząc na nią:
- Kto był ostatnim szczęściarzem? - gdy dowiedziałem się o wszystkim, uznałem, że pytanie powinno brzmieć "Kto był ostatnim głupcem?". Ale Krzysiek głupcem nie był, czego dowieść miały najbliższe lata. Był po prostu nieskończonym skurwysynem.
- Krzysiek - odpowiedziała krótko Olga, uznając, że jeszcze nie pora na szczegóły.
A gdy już wszystko zmierzało dużymi krokami do szczęśliwego wyjaśnienia, chciałem się jeszcze upewnić, czy nie jestem antidotum po Krzyśku.
- Nie jesteś - zapewniła mnie i pogłaskała mnie po twarzy. Dlaczego miałem jej nie wierzyć?
Leżeliśmy na ławce w Parku Łazienkowskim, stykając się głowami. Olga opowiedziała mi bajkę o Pięknej i Bestii. "Piękną już mamy" - westchnąłem.
Wiele lat później doszedłem do wniosku, że każdy związek zbudowany na dymiących gruzach poprzedniej miłości służy głównie temu, żeby się podleczyć. Oczywiście leczyć można się też samotnie przy pomocy czasu i zapomnienia, ale o ile przyjemniej jest robić to z kimś. W dodatku istnieje szansa, że związek leczniczy będzie szczęśliwy.
Ja, niedoświadczony i zakochany do szaleństwa, dawałem gwarancję, że będzie dobrze. Że będzie miło Oldze, bo sam płaciłem za jej kolejne recepty na ułożenie sobie życia ze świadomością "Byłam dziewczyną Krzyśka".
Ale bez przesady z tym dramatyzowaniem. Początki były naprawdę świetne. Poznawaliśmy się w szybkim tempie, smakowaliśmy siebie na różne sposoby. Olga o Krzyśku mówiła niewiele i przez jakiś czas sprawa ta w najmniejszym stopniu nie psuła mi odczuwania miłości odpowiadającej - ba, grubo przekraczającej - moim marzeniom.
Na świat udawało nam się patrzeć z tym właściwym zakochanym dystansem, dzięki któremu problemy nie wydawały się zbyt poważne. Ot, choćby wulgarność starych impotentów, wrzeszczących na nas ordynarnie, gdy leżeliśmy na pomoście nad Wisłą. Olewaliśmy ich, bo biedni i pewnie uciekali z wędkami od spoconych i tłustych żon.
Świat nie jest łaskawy dla świeżo zakochanych, którzy budzą zawiść, irytację albo pobłażanie. Wiem, bo sam teraz należę do świata i trudno mi sobie wyobrazić, że śmialiśmy się z podglądającego nas leśniczego w lesie Kabackim. Leżeliśmy od kilku godzin w trawie i całowaliśmy się. On obserwował nas przez kilkadziesiąt sekund, wreszcie mruknął "A kochajcie się, ile chcecie" i poszedł w swoją drogę.
Seks? No fakt, po tych kilku godzinach miałem kłujący ból. Ale szlachetnie pytałem ją, czy nie przesadzamy, a ona odpowiadała, że nie, bo przecież to nie ma nic wspólnego z seksem. Wydawało się, że zawarliśmy milczące porozumienie, że nie, na razie nie, bo w tym jest coś niedobrego. To właśnie efekty mojej nieumiejętności czytania "jeden wiersz wyżej".
Na tej kładce (która kilka lat później została usunięta - bardzo dobrze, bo nie była już do niczego potrzebna, a jadąc Trasą Łazienkowską nie umiałem się nigdy powstrzymać, żeby nie spojrzeć na to miejsce) zaczęliśmy przesiadywać jeszcze pod koniec marca. Rozmawialiśmy o Remarque'u, a Olga usiłowała zniechęcić mnie do palenia. Ale to jedna z rzeczy, które we mnie trzeba zaakceptować. Tyle że zmieniłem Marlboro na Camele, bo stwierdziła, że ładniej pachną.
Piętnastego kwietnia położyła się bardzo blisko mnie, a po chwili przycisnęła się całym ciałem. I znów bałem się drgnąć, żeby nie przerwać toczącego się czegoś, czego nie umiałem określić. Podniosła się, oparła na mnie i leciutko pocałowała w kącik ust (Pepe nazywa to pocałunkiem francuzkowatym i ma to w swoim repertuarze zagrywek wobec upatrzonych dziewczyn; na szczęście o tym nie wiedzieliśmy), jakby nie była całkowicie pewna mojej reakcji. Ale ja po prostu byłem nieprzytomny ze szczęścia. W końcu zaledwie dwa dni wcześniej staliśmy objęci na przystanku na Puławskiej (vis a vis słynnego sex shopu), a ja nie śmiałem łudzić się jakąkolwiek nadzieją.
Odwzajemniłem pocałunek. Miała spierzchnięte wargi. Zaczęła się bajka.